wtorek, 13 marca 2012

Mordowanie ludzi na przemysłową skalę

Zabić dziecko!

Możemy porozmawiać o legalizacji narkotyków czy prostytucji. Ale nie o legalizacji ludobójstwa – deklaruje publicysta
Trudno powiedzieć, czy artykuł Franceski Minervy i Alberta Giubiliniego w najnowszym numerze "Journal of Medical Ethics" to wyraz gwałtownie postępującego szaleństwa autorów, próba intelektualnej prowokacji czy raczej wyznaczenia nowych ram debaty na temat godności życia ludzkiego.
Dwoje włoskich naukowców, pracujących na uniwersytecie w australijskim Melbourne, dowodzi w swoim eseju ("After–birth abortion. Why should the baby live"), iż skoro dopuszczalna jest aborcja, dopuszczalne powinno być także uśmiercanie dzieci już po porodzie, w szczególności tych obarczonych nieuleczalną wadą genetyczną.
Minerva i Giubilini znajdują moralne usprawiedliwienie dla zabicia noworodka. Argumentują, iż jest on tylko "potencjalną osobą", nie posiada zatem wszystkich atrybutów istoty ludzkiej i nie ma "moralnego prawa do życia".
Nic straconego
Autorzy nie zatrzymują się w pół kroku, idą dużo dalej. Twierdzą, iż tzw. aborcja postnatalna (after–birth abortion) powinna być dozwolona także w przypadku dzieci zdrowych, gdyby ich przyjście na świat "oznaczało zbyt duże obciążenie dla rodziców, jak również dla społeczeństwa".
Decyzja zależałaby przede wszystkim od zbadania "potencjału" egzystencji dziecka (gdyby urodziło się chore) oraz określenia, na ile jego pojawienie się może obniżyć standardy życia całej rodziny (gdyby urodziło się zdrowe). "Nowe stworzenie wymaga ze strony rodziców energii, opieki i pieniędzy, których często nie ma w nadmiarze. Można uniknąć takiej sytuacji, dokonując aborcji, lecz czasami jest to niemożliwe".
Jeśli zatem matka zapomni zażyć pigułki antykoncepcyjnej, nie założy partnerowi na czas prezerwatywy czy spóźni się z decyzją o aborcji – nic straconego. Zawsze będzie mogła pozbyć się noworodka, zabijając go po porodzie.
Minerva i Giubilini nie piszą wprawdzie, jak miałaby wyglądać prawna procedura przed takim "zabiegiem", ale można ją sobie wyobrazić: matka wchodzi do gabinetu lekarza, oznajmia, iż pogorszyło się jej samopoczucie, lekarz podsuwa jej jednostronicowy formularz, matka go wypełnia, podpisuje i wychodzi z gabinetu. Pół godziny później lekarz napełnia strzykawkę roztworem soli, wbija igłę w główkę dziecka i przeprowadza "postnatalną aborcję". Następnie chirurg pobiera potrzebne organy do przeszczepów.
Resztą zajmie się koncern kosmetyczny, który ma podpisaną stosowną umowę ze szpitalem, oraz firma utylizująca odpady.
"Przecież można oddać dziecko do adopcji" – mógłby nieopatrznie zasugerować jakiś mało rozgarnięty chrześcijański fundamentalista. Ale i na taką wątpliwość nasza para etyków jest przygotowana: "Owszem, zdrowe i potencjalnie szczęśliwe dzieci mogłyby zostać adoptowane. Musimy jednak pamiętać o interesach matki, która może doznać psychologicznej traumy z powodu przekazania własnego dziecka innej rodzinie (...). Prawdą jest, iż poczucie żalu i straty może towarzyszyć zarówno tradycyjnej aborcji, aborcji postnatalnej, jak i adopcji. Nie możemy jednak zakładać a priori, że adopcja będzie dla matki najmniej bolesna".
Minerva i Giubilini chcą nas więc przekonać, iż oddanie dziecka do adopcji może być bardziej frustrujące dla matki niż podjęcie decyzji o jego zamordowaniu. Chciałoby się zapytać, co jeszcze może wywołać u kobiety głębszą traumę niż śmierć własnego potomstwa. Ostatni odcinek ulubionego serialu w telewizji? Brak środków na karcie kredytowej? Złamany obcas? Proszę wybaczyć ten prześmiewczy ton, ale naprawdę trudno polemizować na poważnie z tak monstrualnymi i niebezpiecznymi bredniami.
Magazyn narządów
Wolałbym, żeby artykuł w "Journal of Medical Ethics" rzeczywiście okazał się prowokacją. Żeby Minerva i Giubilini zwołali jutro konferencję prasową i oświadczyli: "To był żart. Może i wyjątkowo niesmaczny, ale zależało nam na wywołaniu dyskusji o granicach aborcji. Oczywiście nie jesteśmy zwolennikami zabijania noworodków, to nie są nasze poglądy".
Prawdopodobnie nie doczekamy się jednak takiego oświadczenia. Wygląda na to, że włoscy etycy rzeczywiście opowiadają się za mordowaniem niewinnych ludzi na skalę przemysłową. Gdyby ich pomysły weszły kiedyś w życie, zostałaby otwarta furtka do rehabilitacji takich historycznych postaci jak Adolf Hitler czy Józef Stalin. Przypomnijmy, iż Holokaust miał również "naukowe podstawy", a Żydzi także stanowili "zagrożenie dla dobrobytu społeczeństwa".
Gdybyśmy zalegalizowali "postnatalną aborcję", musielibyśmy również przedefiniować pojęcie ludobójstwa. Czy moglibyśmy z czystym sumieniem potępiać np. masakrę Ormian w Turcji? Ubolewać nad losem ofiar ukraińskiego Hołodomoru? Czy Trybunał w Hadze miałby moralny mandat do osądzania zbrodni popełnianych przez afrykańskich rzeźników?
Jednak wydawca "Journal of Medical Ethics" prof. Julian Savulescu ma zgoła inne zmartwienia. Jest mianowicie przerażony liczbą e-maili z pogróżkami, jakie dostają dzisiaj Minerva i Giubilini: "To przypomina polowanie na czarownice. Zamiast włączyć się do dyskusji, niektórzy próbują uciszyć naukowców, grożąc im śmiercią. Może to prowadzić do linczów, a nawet ludobójstwa (sic!)".
Nie zamierzam przyłączać się do tej nagonki. Niemniej usiłuję zrozumieć, co powoduje ludźmi, którzy życzą śmierci autorom kontrowersyjnego eseju. Może uznali, iż Minerva i Giubilini są "obciążeniem dla społeczeństwa"? I nie dysponują wystarczającym "potencjałem szczęścia"?
Zresztą sam prof. Savulescu, wykładowca Oksfordu, ma na swoim koncie wiele równie intrygujących prac. Jest zdeklarowanym wyznawcą eugeniki, uważa, że rodzice powinni otrzymywać pełną wiedzę na temat genetycznych wad płodu, dzięki której mogliby dokonywać aborcji selekcyjnych. Dotyczy to rzecz jasna także procedury zapłodnienia in vitro.
Savulescu popiera postulat klonowania oraz wykorzystania embrionów i płodów jako "nosicieli" narządów do transplantacji. "Jeżeli zezwalamy na aborcję ze względów społecznych, powinniśmy się także zgodzić na aborcję w celu ratowania życia innych ludzi" – pisał w kwietniu 1999 w "Journal of Medical Ethics".
To trio nie jest osamotnione w swojej walce o bardziej "etyczne" podejście do medycyny. Najsłynniejszym i najczęściej występującym w mediach zwolennikiem mordowania noworodków jest Peter Singer, australijski filozof i bioetyk, obrońca praw zwierząt i promotor weganizmu, profesor amerykańskiego uniwersytetu Princeton.
Dla Singera zabicie dziecka jest moralnie neutralne. W przeciwieństwie do spożywania wołowiny, które jest moralnie naganne. Co ciekawe, w swojej pokrętnej argumentacji Singer mimochodem przyznaje rację przeciwnikom aborcji, twierdząc, iż zarówno płód w łonie kobiety, jak i noworodek są "istotami żywymi". "Rozróżnianie między płodem a noworodkiem to fikcja. Powinniśmy postawić sobie inne pytanie: czy fakt, że mamy do czynienia z realnym człowiekiem, odbiera nam prawo do pozbawienia go życia" – zastanawia się Singer w książce "Rethinking Life and Death".
I odpowiada: nie odbiera. W wywiadzie dla niemieckiego tygodnika "Der Spiegel" filozof zaproponował, by wprowadzić 28-dniowy "okres próbny" dla nowo narodzonego dziecka. W tym czasie rodzice mogliby jeszcze podjąć decyzję o zabójstwie.
Wkład w obieg idei
Według Singera dużo ważniejszym kryterium oceny moralnej postawy jednostki jest skłonność do zadawania bólu i cierpienia. Noworodek nie ma jeszcze pełnej "świadomości cierpienia", z kolei dorosłe zwierzęta – tak. Dlatego Singer nie je mięsa i sprzeciwia się eksperymentom na żabach i myszach.
Nie ma natomiast nic przeciwko zoofilii ("przecież i tak jesteśmy tylko dużymi małpami") pod warunkiem, że traktuje się "partnera" lub "partnerkę" z odpowiednim szacunkiem i delikatnością. "W zaciszu domowego ogniska ludzie często pozwalają swoim psom na erotyczne pieszczoty. Niekiedy przynosi to obu stronom satysfakcjonujące doznania" – dowodził Singer dziesięć lat temu w lewicowym, brytyjskim periodyku "Nerve".
Nie chciałbym naruszać dobrego imienia pana profesora, ale wydaje mi się, że wychwala w ten sposób pewien rodzaj dość obrzydliwego zboczenia. Chyba że Światowa Organizacja Zdrowia uznała w międzyczasie zoofilię za "orientację seksualną" – przepraszam, jeśli coś przegapiłem.
W maju 2010 r. ten wybitny australijski myśliciel miał wziąć udział w konferencji na Wydziale Prawa i Administracji UW poświęconej prawom zwierząt. Kilku zaproszonych prelegentów odmówiło wystąpienia u boku Singera i konferencję odwołano.
Jacek Żakowski pisał wówczas w "Gazecie Wyborczej": "Jedną z fundamentalnych wartości akademickich jest otwartość na pluralistyczne poglądy i twórcze konfrontacje. W Polsce umacnia się zaś akademicka cenzura wymuszana przez konserwatywno-katolicki radykalizm. Nawet rektor nie wstydzi się już przyznać, że unika otwartej dyskusji z poglądami, których nie podziela. To ogranicza nasz udział w globalnych debatach i wkład w obieg idei. (...) Dla nauki jest to samobójstwo. Dla uniwersytetu to kompromitacja".
Żakowski zatytułował swój komentarz "To nie Princeton, to Warszawa", przypominając, jak ogromnym prestiżem cieszy się w świecie macierzysta uczelnia Singera.
Mam na to jedną odpowiedź, panie redaktorze: "To Warszawa, to nie Auschwitz". Jeśli jednak chce pan prowadzić uczone dysputy z Josefem Mengele, nikt panu tego prawa nie odbierze.
Autor jest publicystą "Uważam Rze"